Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

nikt nie śmiał jej żałować, gdyż sama pragnie ekspiacji. Przełożona klasztoru była zachwycona tym aktem skruchy, który rokował przewrót w duszy grzesznicy i całkowitą poprawę na przyszłość. Dała jej gruby bruljon dla spisania spowiedzi swoich grzechów wzorem św. Franciszka.
Ale nazajutrz rankiem z okna celi, służącej specjalnie za „kozę“, wysypał się na ogród śnieg zarysowanych kartek — a wszystkie przedstawiały przeoryszę gołą, jak Diana; według wyobrażenia Joasi, złożoną z okrutnie śpiczastych kości, z karykaturalnym nosem, w niedozwolony sposób wydłużającym karykaturę rzeczywistego. Nadto niektóre rysunki poprostu przedstawiały przeoryszę, jako kościotrupa, zgrabnie wziętego przez djabła na trójząb i wnoszonego do kotła ze smołą: nieprzyzwoite przeobrażenie Woli Bożej, gotującej oryginałowi za grobem niebo, a nie piekło.
Owe kartki kompromitująco rozlatywały się na wietrze po parku klasztornym, na dziedzińcu, przez mur biegły na ulicę. Złośliwość wichru poniosła je do przeoryszy przez niefortunnie otwarte okno...
Zawezwała do siebie Joasię:
— Nieszczęśliwa! czy wiesz, że po tem, będę musiała cię odesłać do domu?
— O to tylko chodziło! — odparła Joanna. Wyciągnęłam z klasztoru całą korzyść, jaką tylko mogłam. Bardzo dziękuję pani.
I pocałowała ją w rękę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .