Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panna Fryderyka napomknęła mi, że matka twoja wyjechała do Vitri. Właśnie tam jadę. Mogę cię zabrać. Postaramy się odnaleźć mamę. Pójdziemy do pocztowego zajazdu. Tam cię nakarmię. Ale mam do ciebie prośbę. Uważasz dziecko, jesteś za ładna, żeby iść zemną... idź za mną. Paryżanie są bowiem bardzo złośliwi i złe ich języki nie uszanują nawet osoby duchownej, widząc ją razem z taką małą boginką, jaką ty jesteś.
— O! ja wiem — odparła. Czytałam w klasztorze taką brzydką książkę o księżach. Ale Wasza Eminencja jest przecie tak stary.
— Nie jestem jeszcze Eminencją — uśmiechnął się — i mam dopiero lat siedemdziesiąt. Ale widzisz, że jestem jeszcze rzeźki.
— O, bardzo!... Idąc za Wami, nie wiem nawet, czy będę mogła Was dopędzić.
Szła za mim, posłuszna jego życzeniu. Ale dogoniła go na rogu dawnej ulicy Richelieu. Rzekła:
— Tutaj blisko jest sklep pana Marcieu. Przydałaby mi się torebka podróżna i toaletowe przybory. Niech Wasza Wielebność pożyczy mi. Tam jest bardzo tanio. Mama odda.
Śmiał się. Dał jej złotą monetę. I poczekał przed wystawą sklepową. Czekał bardzo długo. Wreszcie wyszła, obarczona pudełeczkami:
— Wydałam wszystko. Ale co za przygoda! Sam pan Marcieu zaproponował mi, żebym została i obiecał mi suknię aksamitną. Ale nie zostałam, bo wolę iść z Waszą Wielebnością. Jed-