Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

się znajdzie“. Tymczasem znalazła się ciotka, gdyż tak polecono jej nazywać starą, dziobatą, bezzębną, półślepą i całkiem garbatą żonę kamerdynera. Zresztą zakazano jej wychodzić na miasto. Była posłuszna, gdyż znajdowała się na łasce opata. Oceniała jego bezinteresowną dobroć: znosił jej koraliki i słodycze. Zajadała się w dzień czekoladą i nudziła się śmiertelnie.
Zwłaszcza nudziły ją wieczne sam na sam z opatem, który po dniu trudów nakazywał „ciotce“, aby sprowadzała mu „siostrzenicę“, gdyż to dobrze działa na jego sen. Ten przemiły, słodko mówiący starzec, przestał się jej naraz podobać. Miał wprawdzie ładną twarz i maniery wykwintne, ale uparł się, że ją będzie kształcił i dla nauki sadzał na kolana. To ostatnie urażało ją, boć nie była dzieckiem. I on sam to powinien był rozumieć, skoro za temat wykładów wziął filozofję scholastyczną i grecką.
Rychło przyszła do wniosku, że jest to „stary nudziarz i idjota“. Miała wrażenie, że mówi raczej dla siebie, niż dla niej — obmyśla w jej obecności jakiś traktat, który pisał już od lat dziesięciu. Dziwiła się tylko, że nalegał na tem, iż jej siedzenie na jego kolanach „pomaga mu do myślenia“; wyraziła nawet swoje zdziwienie w sposób dość obcesowy:
— Jeżeli Wasza Wielebność zawsze tworzy z dziewczynkami na kolanach, to dzieło Jego nigdy nie będzie ukończone.
— A ty chciałabyś, aby było ukończone? — mlaskał, śmiejąc się, przyczem ręce mocno mu