Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

ściami i Joanna, nie oczekując dalszych wyjaśnień, umknęła na ulicę.
Ochłonęła nieprędko. Zaszła do jakiejś wytwornej kawiarni, najadła się ciastek przy bufecie, wypiła butelkę lemoniady i dopiero przyszła do siebie. Na placu przed kawiarnią napotkała dziewczynę, sprzedającą jakieś drobiazgi otaczającym ją panom. Przypatrywała się jej długo. A kiedy klienci odstąpili, zbliżyła się do niej:
— Czy to trudna robota?
— Nie! — odpowiedziało dziewczę. Trzeba mieć tylko mały kapitalik, kupować różne świństwa dla panów, wysłuchiwać różne świństwa od panów, śmiać się, krzyczeć i pokazywać im figę, aż... zjawi się ktoś porządny, z kim warto iść.
— Mam kilka luidorów.
— To wystarczy. Chcesz, będziemy sprzedawały razem i dzieliły się zyskiem. Dasz mi twój kapitalik, bo sama nie potrafisz dobrze puścić go w obrót.
— Doskonale!
Zamieszkały razem na jakiejś mansardzie. Wychodziły o świcie, handlowały cały dzień, powracały znużone wieczorem i spały na jednym tapczanie wesoło. Przyjaciółka okazała się doświadczoną i sceptyczną na gruncie męskiego charakteru. Udzielała Joannie sporo nauk, których treść sprowadzała się do jednej maksymy: „Mężczyźni są świnie. I każdy chciałby dostać najtaniej to, co jest najdroższego w kobiecie!“
Znajoma Joanny była sierotą, miała lat 18, t. j. była o dwa lata starsza od niej. Odznaczała