Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

Powtóre, zdarzały się w jej życiu dni niefortunne, głodne. Zdarzało się, zwłaszcza podczas niepogód, że wystawszy na deszczu od świtu do wieczora, nic nie sprzedała. Nadto klientela zaczynała ją opuszczać, skoro przekonano się, że cnota jej nie jest do sprzedania; kupno tandety nie opłacało się wobec jej oporu, który budził nieufność i nużył najcierpliwszych. Jej drażniąca ponętność była omijana przez tych, co nie chcieli sobie próżno psuć krwi.
Wreszcie nawet dobry zarobek nie wybawiał jej z kłopotów finansowych. Nie umiała dobrze obliczać się, zrównać debet z kredytem. Rychło dumna z swojej samodzielności i przypływu procentów na kapitalik od Bonnac‘a podwyższyła stopę życiową, pochłaniała na obiad moc ciastek, na wieczerzę cukier lodowaty i daktyle, przeniosła się z mansardy na parter w domu lichwiarki pani Lesage, która za pozornie szykowny kąt obdzierała ją z jej pseudo-wielkich zysków. Przytem traciła znaczne sumy na kabalarkę, która wróżyła jej wielki los: zostanie kochanką hrabiego, a może księcia!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego popołudnia zimowego na schyłku roku 1759 los jej przesilił się gwałtownie. Znużona bezpłodną bieganiną i zachrypnięta od nawoływania do swojej przenośnej lady rzadkich przechodniów, zasnęła na ławce pod murem w pustej uliczce. Podczas snu okradli ją z jej bo-