gactwa dwaj ulicznicy. Obudziła się, gdy już czmychali w zaułku. Z przerażenia nie mogła nawet krzyknąć. Biegła za złodziejami, ale wkrótce opuściły ją siły. Zalała się gorzkiemi łzami. Przysiadła gdzieś na stosie desek pod płotem; dygotała z zimna myślała z rozpaczą, że przepadł cały jej kapitał, że pozostałych w kieszonce kilkadziesiąt sous nie starczy jej na przypadającą dnia tego opłatę komornego. Czuła się już bez dachu nad głową. Nadomiar głód szarpał jej wnętrzności.
Wtem zauważyła, że ktoś przystanął nawprost niej i bacznie ją obserwuje. Człowiek, który patrzył na nią, był barczysty, imponującej postawy, odziany w szaty duchowne. Miał piękną kędzierzawą brodę, nos orli i dziwne — zielone oczy. Popatrzyła na niego z przesądnym lękiem. Pomyślała, że ma „oczy uroczne“.
Wpijał w nią długo wzrok. Nie wyrzekł słowa. Potem oglądając się za nią, postąpił naprzód wolnym krokiem. Nie rozumiała, dlaczego musi iść za nim. Szła bezopornie.
To był opat Gonzier.
Pamiętnikarze XVIII wieku różnią się mocno w opowiadaniach o zgonie opata Gonzier‘a, recte Gonzoni, czy też Gonzerras, jeżeli ten człowiek wogóle miał jakieś prawdziwe nazwisko, był