Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! — odparła, jakkolwiek drżała, jak listek. Nie boję się osób duchownych. Znałam już takich.
— Czemu więc drżysz?
— Zimno mi. Jestem głodna.
— Ogrzeję cię i nakarmię. Dobrze, że się nie boisz. Wejdziesz ze mną tutaj... tak? — raczej rozkazywał, niż pytał.
— Tak, wejdę.
— Dobrze. To wejdź wprzód sama. Zobaczysz za bufetem starą kobietę. Jest to zacna pani Gourdan. Powiesz jej tak: „Wiadomy zapytuje, czy powietrze jest czyste“. Gdyby byli ludzie, zapytasz o to cicho i powiesz: „Wiadomy czekać będzie u furtki ogrodowej“. Wypadnie nam obejść.
— Co obejść?
— Prawo kanoniczne!
Za chwilę za Joanną wyjrzała z drzwi rozczochrana głowa i ozwał się szept:
— Ależ można wejść śmiało. Góra zajęta, lecz na dole nikogo. Można przejść przez winiarnię. Pokoik na prawo jest zawsze do usług czcigodnego opata.
Szeptowi towarzyszył chichot.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znaleźli się wnet w przytulnej izdebce, w której były względnie szykowne meble, ogrzanej mocno żarem z otwartego pięca o zielonych