Strona:Leo Belmont - Walka cudów.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.
—   7   —

— Joel!... ty to niemądrze powiedziałeś. Jakie ludzie u nas piszą?!... Ludzie, co znają zakon. Oni nie piszą nowe, oni tylko komentują to, co Pan Bóg podyktował Mojżeszowi... A ten twój głupi „purec“...
Joelowi ręce zadrżały...
— On nie jest głupi... On w takie głupstwa, że „Pieśń“ Salomona jest pisana do kościoła nie wierzy. I w inne głupstwa także nie wierzy...
I tu głos mu urósł... Na twarzy pojawiły się rumieńce zapału... Młoda pierś oddychała szeroko... Mądre oczy zapaliły się zachwytem... Zapomniał się.. Przez chwilę zdawało mu się, że potokiem wymowy swojej porwie ojca...
Tate!... on mi mówi rzeczy wielkie!... on mi mówi rzeczy mądre!... on mi mówi rzeczy bardzo potrzebne!... on mówi rzeczy cudowne — takie, jakich u nas niema!...
Twarz starca zasępiła się... Podniósł się z fotelu... Ręce jego latały — i chwytały krymkę w pół-zdziwieniu, w pół-oburzeniu.
— Jakto?... u nas niema!... Ten głupi purec przewrócił ci całkiem w głowie... Joel!... Ja to już dawno uważam... Kiedy ostatni raz czytałem ci na głos historję Jonasza, to u ciebie na twarzy nie było już żadnego zachwycenia, a przecież dawniej — kiedy byłeś mały — kiedy ci to czytałem — może siedemnaście, a może siedemdziesiąt razy, to ty zawsze byłeś zachwycony, i prosiłeś jeszcze raz...
— Ja, proszę ojca, w tę historję teraz nie wierzę! Ja nie wierzę w cuda!...
Usta starca otworzyły się szeroko. Przez chwilę nie mógł złapać tchu... Upadł w fotel, jak rażony piorunem. Jego zbielałe wargi szeptały:
Apikojres!... Odstępca!... Więc Jonasz nie był połknięty przez wieloryba?!...