Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/101

Ta strona została przepisana.

zębami nerwowo i przytupywała niecierpliwie nóżką. Wreszcie nie wytrzymała:
— Chyba będzie tego dość, doktorze! — jak na żołądek dziecka, może nawet za wiele! Zadręczy pan nasze biedactwo...
— Skończyłem! — odrzucił gęsie pióro.
Oczy jego chmurzyły się, brwi marszczyły się hamował gniew na opozycję tej „głupiej Szwajcarki“, która zdradzała wyraźnie nieufność do jego sztuki i wiedzy. Zauważył przecie nie bez zjadliwej ironji:
— Byłoby to, szanowna pani, za wiele dla każdego innego dziecka, ale... nie takiego, które ma fabrykę żelaztwa w żołądku. Aby takie dziecko „oduczyć“ od wymiotowania — (słowo „oduczyć“ podkreślił) potrze a energicznych i nieprzyjemnych środków... ma-so—wo! ma-so—wo!...
— Pan doktór ma słuszności potwierdził mimowolnym okrzykiem aptekarz, paraliżowany dotąd oczyma pani domu, która boczyła się nań za jego rekomendację...
Gottlieb powstał — nieco urażony — i żegnał się z doktorem Tschudi.
Ten ostatni niemal oniemiał — tak był zgnębiony i rozczarowany wizytą „cudotwórcy“.
— Alez, doktorze — kiedy to przejdzie? — wybąkał głosem upadłym.
— Przejdzie... — jak przyszło... Wszystko jest w ręku doga — odparł sentencjonalnie lekarz.
— Spodziewaliśmy się od doktora... djagnozy — zauważył nieśmiało nieszczęśliwy ojciec.
— Pan chce, abym ja wiedział, skąd pańska córka