Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/107

Ta strona została przepisana.

— Ależ doktorze... na krótką chwilkę, tak krótką, jak jedno „Szema Isroejl“[1]
Doktór otworzył szeroko oczy. Uderzyła go cytata hebrajska w ustach aptekarza. Nie przypuszczał, iż ten zapożyczył ją sobie szczęśliwą pamięcią z rozmów pomiędzy już asymilowanymi przypadkowo w tej epoce żydami, jakich nasłuchał się swego czasu w paszteciarni Strasburskiej.
— Pan jest żydem? — zapytał przyjemnym głosem.
Aptekarz skorzystał z pomyślnego podszeptu. Uchwycił sposobność do pozyskania ufności niezwykłego gościa Szwajcarji.
— A co pan myślał? Na-tu-ral-nie! Czy pan nie poznaje tego po nosie?
Gotlieb przechylił głowę — przyjrzał się z boku Enghercowi.
— Tak... nos ma pan... ten tego... trochę długi...
— I z garbem!
— Może... może z garbem... Tak! ma pan nos — prawie... żydowski. Nie przypuszczałem jednakże. Dlaczego pan tego odrazu nie powiedział?
— Kiedyż miałem powiedzieć?!... Nikt zresztą nie wie o tem... W Szwajcarji nie popisuję się mojem pochodzeniem.
— Rozumiem... rozumiem! — kiwnął głową Gotlieb. Ale nie wyglądał mi pan na żyda odrazu.

— Czy naprawdę mam taką gojowską minę? Teraz Gotlieb uśmiechnął się rozkosznie — został

  1. Początek modlitwy: „Słuchaj Izraelu“.