Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/108

Ta strona została przepisana.

przekonany. Ujął sam Engherca pod ramię i wprowadził na schodki winiarni.
— Pogadamy...

— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Przy winku w ustronnym kąciku pustego pokoju, kiedy jedyny posługacz udał się do bufetu — rozwiązały się języki.
— Co doktór myśli naprawdę o chorobie tej smarkatki?
— Co ja myślę?... Ja myślę, że jak dziecko piszczy, kiedy go dotykam wszędzie, to znaczy, że go nigdzie nie boli.
— Chociaż połyka gwoździe i szpilki?
— Ja nie wiem, czy... połyka.
— Jakto?... sądzisz, doktorze, że taka wyborna komedja jest możliwa u dziecka?... niedostrzegalna przytem dla nadzwyczaj czujnych rodziców...
— Gojów! — poprawił lekarz — gojów, którym oczu otworzyć niepodobna.
— Dobrze!... ale skąd dziecko bierze te gwoździe?
— Hm... choćby od tej Anny Göldi.
— Odeszła!
— To zostawiła je dziecku.
— Po co?
— Ja nie wiem.
— Po-cóż-by przechowywała gwoździe... w takiej ilości?
— Ja nie wiem: Ale jak ja mam do rozwiązania taką talmudyczną zagadkę: albo ona miała gwoździe i nie dała ich dziecku, albo ona nie miała gwoździe i dała i ch dziecku, albo ona nie miała gwoź-