Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/117

Ta strona została przepisana.

fy, którą przeszedł w górach podczas zamieci śnieżnej albowiem spadł był w przepaść; odratowany w stanie pół-żywym jednakże z przestrachu stracił słuch i mowę. Przygarnięty z litości przez zarząd gminy, od lat przeszło dwudziestu piastował urząd sługi bibljotecznego; wdychał ze czcią kurze stuletnie tej całej mądrości, pokutującej w pergaminach klasztornych i omiatał od czasu do czasu pajęczyny z kątów wysokiego pułapu. Mimo kretynowatego wyglądu osiwiałej głowy i braku dwóch ważnych zmysłów, orjentował się wpośród ciasnych przejść i kilkurzędowych wysokich rusztowań i półek a przynajmniej na każde wskazanie krótkiego kijka, którym pastor udzielał mu znaków, wspinał się do potrzebnej wysokości, sięgał po wskazaną księgę, lub foljał, i ze czcią znosił pod pachą owe skarby wiedzy, aby złożyć je na stole przed panem pastorem.
Leżało tu już mnóstwo rozwiniętych pożółkłych foljałów i kilkadziesiąt rozwartych ksiąg niepomiernie wielkiego formatu, oprawnych w okładki pergaminowe, skórzane lub drewniane, niekiedy spięte zapomocą klamry i ozdobione przez rysowników i złotników, co to przez cześć nabożną ofiarowywali swoją pracę dawnemu klasztorowi darmo, lub za najwyższą zapłatę — nadzieję nagrody niebieskiej.
Pastor, stojąc, pochylał się nad każdą zniesioną przez woźnego księgą, albo nad rękopisem o malowanych misternie inicjałach nowego acapitu, studjował je, poruszając wargami w zachwytnym szepcie — z radosną miną odnajdywał jakiś ważniejszy ustęp — i podsuwał wybrane miejsca do przeczytania sędziemu Tschudi. Nieraz wzruszony mocno, przerywał ciszę, odczytując ważki urywek jedynemu swemu słuchaczowi tonem zdławio-