Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/118

Ta strona została przepisana.

nym namiętnością, głosem stłumionym gwoli czci, przysługującej miejscu.
Tschudi siedział nawprost stojącego, zagłębiony w fotelu, wyściełanym spłowiałą od niepamiętnych czasów, strzępiącą się materją, zdobną w herby kantonu; wczytywał się w podsuwane mu usłużnie pisma, bądź w tempie wolniejszem, bądź szybszem, zależnie od tego, czy archaiczna niemczyzna była mniej lub więcej obcą urodzonemu Szwajcarowi, czy dawała mu się łatwiej lub trudniej „kuchenna“ łacina średniowiecza, lub nowożytniejsza, bliższa wzorów klasycznych — jedna i druga, przygasłe w jego starzejącej się pamięci.
Czasami, gdy pastor odczytywał mu osobiście ważki ustęp, Tschudi pochylał ku niemu głowę przez stół i nasłuchiwał z uwagą.
Ta lektura trwała już od godzin kilku; im dłużej zaś trwała, tem mocniej tłukło się w piersi doktora praw ojcowskie serce, tem bardziej dech w nim się zapierał, tężały nogi i ręce, cierpła skóra, twarz bladła, oczy humanitarnemu i naogół trzeźwemu człowiekowi wychodziły nawierzch. Albowiem to, co czytał, lub słyszał — oszałamiało go swoją nowością i dziwactwem. Tschudi miał wrażenie, że jego wiedza prawnicza, zdobyta latami studjów i doświadczeniem życiowem była ubogą i ciasną, że otwierają się przed nim jakieś nieznane, odległe horyzonty, równocześnie odpychające okrucieństwem swoich objawień i kuszące odpowiedzią na zagadkowość objawów natury, z któremi dotąd się nie stykał, które jednak nieodparte, potężne, domagające się rozwiązania, stanęły na jego drodze w obrazie tajemniczej choroby, jakiej uległa jego ukochana jedynaczka.