Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/140

Ta strona została przepisana.

z nadejściem oznaczonej na wizytę godziny — a nadto od rana zagabywała matkę, czy ci panowie będą mieli „takie same świdrujące oczy, jak tamten paskudny doktór, Izraelita“.
Kiedy weszli, ukryła twarz w fałdach kołdry i przypatrywała się im długo, postanowiwszy nie dawać żadnych odpowiedzi, ani „tak“, ani „nie“. Ale dobroduszny, siwy, jak gołąbek, proboszcz, który przysiadł poufnie na skraju łoża i otworzył przed mą pudełko, napełnione cukierkami, obiecując ją uraczyc, „jesli będzie grzeczna“ — rozwiał rychło jej strachy.
Chrupała cukierki i dawała chętne odpowiedzi na wszelkie zapytania. Duma jej urosła, gdy dowiedziała się, że ten chudy pan, któremu matka podała kałamarz, pióro i papier, — zapisuje to, co ona mówi.
— Jak to tam było z tym gwoździem w mleku? zapytał inkwirent.
Anna Göldi podała mi to mleko i bardzo namawiała do picia! — wypaliła dziewczynka.
— A potem co było?
— Zapiekła śrubkę w ciasto.
— Czy namawiała cię i wówczas do jedzenia?
— Bardzo namawiała... Była przytem taka czerwona!... I poruszała przytem wargami... Coś mruczała pod nosem...
Dostojnicy spojrzeli po sobie znacząco. Przewodniczący wyrzekł po łacinie: „Zaklęcie!“ Inni kiwnęli głowami potakująco. Skryba sądowy skwapliwie zapisał:
„Zamawiała potrawy, wymawiała różne zaklęcia“.
Stary proboszcz zapytał:
— A czy nie próbowałaś jej czasem dotknąć?
— O, tak... często.