Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/149

Ta strona została przepisana.

siedmiu ciężarów oberwał się. Dopiero nazajutrz udało się wyciągnąć zmarznięte zwłoki bohaterskiego chłopca. Wdzięczni Anglicy ufundowali mu pomnik granitowy w górach, wpobliżu miejsca, na którem zagroziła im śmierć, — ryjąc imię jego na głazie z dopiskiem: „Bohaterowi i zbawcy swojemu wdzięczni Anglicy.“
Anna Göldi oczywiście podążyła do tego kamienia — płakała długo na grobie.
Zgłodniałą, zmarzniętą, napół martwą, odkopał z pod śniegu pies pastora Tillier, zaprawiony w tego rodzaju usługach ratowniczych, wspaniały okaz z gór Świętego Bernarda. Towarzyszył pastorowi, udającemu się właśnie do Ferney celem objęcia w miejscowej gminie obowiązków urzędu kapłańskiego. Tillier zabrał do swoich sani dziewczynę, zaopiekował się nią, przytulił ją, wziął do posług, a z czasem — poznawszy dramat jej serca, wyjawiony w gorączce, oraz z następnej opowieści jej smutne losy, przywiązał się do niej i z kolei znalazł w niej czułą opiekunkę, dbałą o jego wątłe zdrowie i wygody z wiernością psa — bernardyna... Żyli sobie tak w zgodzie i miłym nastroju, jak „u Pana Boga za piecem“.
Anna odżyła — zakwitła ponownie weselem i młodością. Stary pastor nieraz śród ciszy wieczornej odrywał oczy od książki, aby wsłuchać się w śpiew szorującej energicznie rondle w jego dostatniej kuchence. Lubiła swego pana i ufała mu bezgranicznie, bo też zasługiwał na to w zupełności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziwnie zmienne były losy pastora Tilliera — uderzającą była pogoda jego ducha, optymistyczna wiara