Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/162

Ta strona została przepisana.

Pastor pogłaskał jej złotowłosą główkę.
— Nie bój się Anno, nie dam cię pokrzywdzić. Usiądź — rozważmy rzecz spokojnie. Przedewszystkiem zapytuję ciebie, jaką jest twoja wola. Co zamierzasz uczynić?
— Ba! — łkała z trudnością wyrzucając słowa ze ściśniętego gardła — skoro mnie chcą stąd wysiudać, to niema innej rady... pójdę sobie precz!
— Nie chcesz więc powrócić... do Glarus?
— Nie!... niegodziwa pani Tschudi wygnała mnie. Mała nienawidzi mnie... wiem to z pewnością.
— Powoli, Anno, powoli... Namyśl się dobrze...
— Już się namyśliłam... Ucieknę... świat jest szeroki, chwalić Boga, choć takiego pana, jak pan pastor, to już nie znajdę... nie znajdę, nigdy nigdzie!
Zaniosła się od płaczu, objąwszy szyję współczującego jej piskiem psa bernardyna.
— Bacz, Anno... mógłbym cię wywieźć... do innego kantonu — ukryć gdzieś u przyjaciół. Nie brak mi stosunków — znam ludzi zacnych. Ale czy to będzie mądre i dobre?... Będziesz znowu wygnanką, tropioną po rozstajnych drogach. Nie tu, to tam władze wydadzą cię w ręce policji Glaruskiej. Rozumiem, że oskarżenie o kradzież — to głupstwo, nieporozumienie, które musi się wyjaśnić, lub już się wyjaśniło. Wysłannik sędziego twierdzi, że jest ono sfingowane. Ale chodzi o rzecz inną, o zarzut czarów...
Podniosła na niego oczy — nasłuchiwała, co jej doradzi.
— Otóż, kochanie moje — gładził ją znów po głowie — to jest głu-pstwo... głu-pstwo wierutne. Ale mam wrażenie, że uciekając tak zajadle, budzisz sama