Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/165

Ta strona została przepisana.

dy twojej nie dopuści... Będę się modlił do Niego gorąco... codzień, aby użyczył ci sił w potrzebie...
Przypadła mu do stóp — całowała jego kolana i ręce:
— Dobrze, księże — pojadę...
I dodała:
— A cokolwiek się stanie, będę ci błogosławiła zawsze... Bo wiem, że mi radzisz dobrze i z serca.
Podniósł ją i ucałował w czoło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odjechała rankiem, pożegnana przez poczciwca znakiem krzyża.
„Przyjaciel sędziego Tschudi“ wynajął dla niej powozik. Nigdy jeszcze nie jechała z taką paradą — we cztery konie. Na postojach otulał ją ciepłą derką. Przemawiał do niej z uprzejmością dobrze wychowanego kawalera. Był poprostu rycerski. Gdzieś po drodze napotkali trzech pieszych turystów, którzy wybierali się — jak okazało się — również do Glarus. Wysłannik sędziego zapytał ją, czy pozwoli, aby nieznajomi przysiedli się do niej. — Zgodziła się z ochotą. Nowi turyści okazali się ludźmi z najlepszego towarzystwa. Byli grzeczni, weseli, rozmowni...
W serce młodej dziewczyny wstąpiła jakaś radosna nadzieja. Przeczuwała, że co zapowiedział jej pastor imieniem Bożem, uda się w pełni — że powróci rychło do Ferney błogosławiona przez dom sędziego, przez ludzi w Glarus, poprzedzona chwalą cudownej lekarki. Nigdy jeszcze nie czuła się tak szczęśliwą. W południe, mimo zimowej pory, słońce górskie poprostu grzało. Odrzuciła derkę...
— Napiję się wody!...