bezpośrednio potem stanął przed nią wyprostowany, tak dobrze jej pamiętny z niedzielnej przechadzki w górach — pastor Bleihand. Kiedy jego trupia twarz wyrosła z ciemni lochu, połyskując czerwienią padających na nią świateł pochodni — porwała się z posłania ze słomy, na której leżała — i wcisnęła się w najdalszy kąt. Głucho zatrzasnęły się okute żelazem drzwi dębowe...
Przez długą chwilę trwało milczenie.
Wreszcie opanowała swój przestrach — spytała:
— Czego chcesz?!
I pomyślała: Jastrząb zleciał z gór i zanurzył pazury w kozicę... Jak wtedy...
— Przychodzę ciebie zbawić.
— Ach!...
Jakieś drgnienie radości przebiegło strwożoną duszę. Ale zaraz zapytała:
— Jak?...
— Żądam od ciebie dobrego czynu.
— Co mam zrobić?
— Powrócić zdrowie dziecku, na które rzuciłaś urok z pomocą szatana.
Nadzieja zgasła. Anna Göldi wpadła w irytację.
— To ty... ty... ty sam jesteś szatanem.
Nie drgnął. Wyprostował się majestatycznie:
— Przychodzę w imieniu Boga.
I podniósł wgórę krucyfiks.
Już się go nie bała. Naraz zatrząsł nią pusty śmiech — uprzytomniła sobie w oburzeniu ową scenę, gdy sięgnął po jej cześć niewieścią.
— Obłudniku! — krzyknęła — nie lękam się ciebie... Odmaluję cię przed sądem tak, że nie będziesz mi
Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/173
Ta strona została przepisana.