Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/177

Ta strona została przepisana.

— Czego ona chce tutaj... ta zła?! — krzyknęło. Tatuniu! zabierz mnie stąd.
Sędzia ucałował Miggeli:
— Leż kochanie, spokojnie... Nie bój się... Ona ci nic złego nie zrobi. Czuwam nad tobą.
Odstąpił.
Anna Göldi zakasała rękawy, obnażyła ręce — westchnęła — ujęła nóżkę dziecka i poprosiła:
— Pamiętasz, Miggeli — ile razy podawałam ci słodycze. Nie byłam zła dla ciebie... Przypomnij... Bądź grzeczna, Miggeli...
Pochylała się nad małą — przemogła w sercu niechęć do kapryśnej istoty, z powodu które, znalazła się w tak okrutnem położeniu — pocałowała ją w czoło.
Miggeli uspokoiła się... Teraz patrzyła zaciekawionemi oczkami na dawną służącą. Co to będzie?... Co ona zamierza czynić?
Dokoła stołu i przy ścianach skupiły się gromadki widzów. Byli tu dostojnicy miejscy i księża. Było mnóstwo kancelistów.
— W imię Boże! — rzekła uroczyście Anna.
I poczęła głaskać chorą lewą nóżkę kaleki, pocierając ją, ugniatać w ręku, wyciągać i zginać. Nie używa a żadnych uczonych metod — poprostu wykonywała improwizowane ruchy, oczekując, iż Bóg ją oświeci — że wskaże jej właściwe lecznicze zabiegi.
Dokoła widzowie zaparli dech w piersiach. Oczekiwali efektu. Ale operacje trwały już kwadrans — ruchy Anny stawały się coraz energiczniejsze — gruby pot spływał jej z czoła. Zmiany jednak nie było:
— Wstań, kochanie! — prosiła co pewien czas operatorka.