Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/18

Ta strona została przepisana.

dniałe od roboty ręce zaciskały kurczowo udzielane przez zarząd zboru na czas nabożeństwa modlitewniki. Cała świątynia, zatłoczona przez pobożnych, była jednem zasłuchaniem się w słowa kaznodziei.
Ten, który grzmiał tak nad głowami swoich owieczek z wyżyn rzeźbionej z czarnego drzewa kazalnicy i piorunowem słowem roztaczał wizje nieubłaganej śmierci, — był jeszcze człowiekiem młodym; mógł mieć lat najwyżej 25, a cieszył się już sławą pierwszorzędnego teologa i krasomówcy. Twarz jego, blada i szczupła — twarz ascety — nosiła znamię swoistego piękna: była niejako prześwietlona „uduchowieniem“. Oczy, osadzone głęboko, płonęły, jak dwie żagwie. Ciemna opończa obwisała na jego chudej postaci; jeno u szyi bielały na niej zwisające końce tradycyjnej pastorskiej befki. Wydawał się niby cieniem, oderwanym od olbrzymiego cienia, który na gołych ścianach starodawnego kościoła, przejętego w czasach Reformacji przez zbór ewangielicki od stopniałej gminy katolickiej, — odznaczał się przez grę świec, zapalonych na skromnym ołtarzu. Nad ołtarzem, oczyszczonym od licznych rzeźb i malowideł świętych poprzedniego kultu, zwisał od stropu jedyny tutaj obraz: Jezus, zdejmowany z krzyża przez gromadkę wiernych uczniów; — obok zalane łzami Macierz Boża i pokutnica święta, Magdalena.
Pastor odchrząknął, wyciągnął subtelne palce obu rąk i rzucił ponowny grom na głowy słuchaczy:
„A czyliż opływający we wszystkie skarby i rozkosze, we wszelką cześć i sławę, we wszelką władzę i potęgę, Król Żydowski, Salomon, nie ogłosił był światu:
„Marność nad marnościami i wszystko marność!“