Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/180

Ta strona została przepisana.

— Tillier powiedział, że Bóg ulituje się nademną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaszedł jeszcze jeden przypadek, który odwrócił od czarodziejki uwagę. Albowiem dziecko wyrwało się z objęć ojca — pobiegło do kąta — miało torsje — trzęsło się... włożyło do ust paluszek i oddało ranny posiłek...
Coś naraz brzęknęło o podłogę... Sekretarz podskoczył. Miał wrażenie, że przedmiot, który podniósł, wypadł dziecku z kieszonki... Był to gwóźdź.
Podniósł go i podał dziecku:
— Zgubiłaś to, Miggeli...
— Dziecko spojrzało na gwóźdź — na sekretarza — na ojca — na obecnych i spiesznie zawołało:
— To z buzi, tatusiu!... to z buzi... To ostatni gwóźdź.
Sekretarz stracił pewność, iż widział, jak gwóźdź wypadł z kieszonki. Tschudi podniósł dziecko do góry — ze łzami wołał:
— Dziecię moje!... Jesteś ocalona z mocy złego Ducha...
I zwracając się do Anny Göldi, dorzucił głosem, idącym z głębi serca:
— Dziękuję ci, Anno!... Obiecałem pastorowi i Tillier, że wrócisz do niego, jeżeli pomożesz. Słowo moje jest święte. Panowie — zwróćcie jej wolność.

A wówczas ktoś położył mu dłoń na ramieniu i śród ciszy, która nastała, czyjś głos zabrzmiał, niby dźwięk kamienia, uderzającego o dno przepaści skalnej:
— Mylisz się, sędzio Tschudi. Przyrzekłeś, że Anna