Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/191

Ta strona została przepisana.

że pan przejrzy dokumenty, panie Engherc, a przekona się pan sam, jak bardzo śledztwo postąpiło naprzód. A przecież nie wyzyskaliśmy jeszcze wszystkich naszych sposobów.
Aptekarz Engherc przeglądał akty bąknął.
— Niewiele jest w tem sensu... doprawdy.
Bleihand zachmurzył się i spojrzał z ukosa na aptekarza:
— Dla Was, panie Engherz! — Jest dla ludzi kompetentniejszych, nie dla tych, co gotowi są stanąć nawet po stronie czarownic, o ile te mają ponętne twarzyczki. Straż doniosła mi, że podsądna miała z panem jakieś konfidencje... To nie-do-brze!... Należy panować nad sobą, panie Engherz, aby nie budzić podejrzeń o chęć bronienia tak złej sprawy wbrew publicznemu dobru...
Oczy Bleihanda świeciły złowróżbnie. Aptekarz poczuł, że serce bije mu trwogą. Zamilkł — sędzia i schucti milczał również. Miał wrażenie, że żadnemi argumentami nie przejedna Bleihanda i popierających go kiwaniem głowy innych członków komisji. Tedy obaj odeszli z kwitkiem, pozostawiając rzeczy naturalnemu biegowi. Sędzia Tschudi nadto obawiał się, że żona, podburzona przez pastorową, weźmie mu za złe jego wspaniałomyślne porywy. W istocie słyszał, jak tego wieczora pani Bleihand szeptała w kącie do jego małżonki:
— Słyszane to rzeczy, moja pani, aby ludzie przeszkadzali wyprowadzeniu na jaw sztuczek czarownic... Nie rozumiem tego rodzaju litości. Przecież one prawie nie czują — i jeżeli nie przytknąć do nich ognia, zapią się wszystkiego w żywe oczy.
— Święta prawda, moja pani... Ale, niestety, na-