lał sprawnie: już nie zachęcano słowami do roboty, poprostu mały zakręt palca sędziowskiego na powietrzu wywoływał ruch korby w odnośnym kierunku.
Pisarz, odwrócony plecami do podsądnej, szanujący swoje nerwy, niezwykle czułe na jego czas, dłubał w nosie i zapisywał automatycznie zeznania. Prawdę rzec, już nudził się okrutnie tą sprawą, w której od całych tygodni sporządzał tomowe akty i całemi dniami kopjował je dla sądowego personelu. Gdyby miał odwagę wypowiedzieć swoje krytyczne zdanie, byłby zarzucił trybunałowi, że po stokroć stwierdza rzeczy już niewątpliwie ustalone: Anna Göldi była czarownicą — możnaby ją spalić bez tylu protokółów, zabierających mu czas i drogą wolność. Pewnej chwili zakręciła się czuła łezka w jego oku i, spadając na papier, splamiła go rozlanym atramentem, jak świadczy oryginalny protokół po czternastu dziesiątkach lat. Przypomniał bowiem sobie, że młoda jego małżonka tęskni za nim w domu, oburzona, iż nawet nocami zatrzymują męża z powodu tych „głupich tortur“, — a nadomiar jego synkowi weszła drzazga w paluszek i maleństwo okropnie cierpi.
A ci trzej pedanci sprawdzają i sprawdzają bez końca rzeczy jasne, jak słońce:
— Jednakże bywałaś czasem po odejściu od sędziostwa w Glarus. Czy tak?
— Nie! nigdy...
— Bywałaś!.. Miggeli słyszała: byłaś pod jej oknem... uderzałaś w szybę.
— Byłam...
— Wiele razy?
Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/197
Ta strona została skorygowana.