Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/200

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXVIII.
Coraz jaśniej.

Doktór praw Tschudi zaszedł do apteki. Wyglądał mizernie. Chód jego był ociężały; postać, dawniej wyprostowana, przygięła się ku ziemi. Czuł się zakłopotany; lecz równocześnie przez okulary strzelał z szarych oczek błyskami wyraz triumfu. Jakgdyby pozbył się ciężaru wielkiej zagadki — rzekł:
— Nie mieliśmy słuszności obaj, panie Engherz.
Aptekarz podniósł na sędziego oczy zdziwione, chmurne. On wyglądał jeszcze gorzej. Sine półkręgi pod powiekami świadczyły o bezsenności. Nie zapytywał — czekał.
— Uważa Pan, panie Engherz — mówił sędzia, spiesznie wyrzucając słowa. Poprostu nie znamy się na tych rzeczach. Bleihand miał słuszność. Niepodobna dojść inaczej prawdy... Chryzostom miał rację, wyrażając pogląd Ojców Kościoła na te baby w traktacie, który pokazywał mi Bleihand w bibliotece, a mianowicie nazywając kobietę „złem nieodzownem, pokutą naturalną, nieszczęściem upragnionem, niebezpieczeństwem domowem, czarem śmiertelnym i pomalowanym występkiem.“ Zresztą już mędrzec pogański, sam cnotliwy Katon pouczał, że „gdyby świat uwolnił się tylko od kobiet, mężczyźni nie omieszkaliby wejść w stosunki z bóstwami“.
— Ale co się stało? — spytał niecierpliwie aptekarz.
Sędzia usiadł przy ladzie:
— A stało się to, że ta stosowana przez barbarzyń-