Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/206

Ta strona została przepisana.

raczej opętany przez Annę Göldi, niźli jej mistrzował. Inni gotowi byli dać głowę, że człowiek 80-letni, którego znali od paru dziesiątków lat — nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Ale naiwność tych twierdzeń była dla komisji śledczej widoczna. Z jednej strony winę jego stwierdzało kategoryczne „tak“ torturowanej; z drugiej strony jej twierdzeniu nadawało pewność nowe zeznanie Miggeli, która przypomniała sobie wiele innych rzeczy: „widziała naszyjnik z gwoździ na szyi Anny, kiedy raz wieczorem zakradła się do jej kuchni“ — widziała nadto, że „nakładał go jej właśnie Steinmüller“. W ątpliwości znikły: złośliwy starzec wyrabiał w czarownicy piętna nieczułe i uczył ją czarowania.
Jednak przy krzyżowych pytaniach, gdy Annę postawiono przed oczy starca, oskarżona wyciągnęła ręce i mocnym głosem uroczyście rzekła:
— Przysięgam na Boga, że ton człowiek jest niewinny! Ja tylko sama jestem winowajczynią.
Trzej sędziowie — należący do nowej komisji kontroli — spoglądali z zakłopotaniem na dwoje podsądnych.
— Anno! czemuż więc oskarżyłaś mnie? — z wyrzutem zwrócił się do niej starzec. Czemu nastajesz na moją cześć i życie?
Był złamany. Nie rozumiał, jak mogła obarczyć go potwornem oskarżeniem o wspólnictwo.
I znowu głos jej upadł. Zalewając się łzami, wyciągnęła doń ręce:
— Przebacz! To oni wmówili mi... I Miggeli powiedziała. A więc i ja...
Łzy ją dławiły.
Była chwila długiego milczenia. Sędziowie naradzali