Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/211

Ta strona została przepisana.

Hipoteza błędna!
W piersi pastora Bleihanda, jeżeli tak wolno powiedzieć o niej, zawrzało całe piekło oburzenia, — albowiem o „niebie oburzenia“ podręczniki stylu nic nie mówią, mimo gromów, które zeń padały na Gomorę i Sodomę, oraz deszczów potopu, zalewającego ongiś cały świat. Cóż to?!... jakiś „zramolisowany klecha“ — oczywiście Bleihand tego tak nie określił, ale tak pomyślał — ośmiela się dawać nauki jemu, który „zjadł zęby na czarownicach. W istocie pastorowi Bleihandowi brakło dwóch zębów na przedzie, odkąd w ciemnej bibljotece zawadził o sąsiednią drabinę, wspinając się po przekład dzieła Glanvilla, zbijającego właśnie wywody Reginalda Scotta stokroć większem oczytaniem się w Biblji, Talmudzie i Kabale, w pismach klasyków rzymskich, Ojców Kościoła i scholastyków — i upadł nieszczęśliwie na głowę.
Opanowawszy wzburzenie — boć nie godziło się na list duchownego, utrzymany w tonie przyzwoitym, odpowiedzieć niegrzecznie — Bleihand odpisał znacznie krócej. Była to odmowa uprzejma, ale kategoryczna.
„Taskawy księże i kolego! — rozumiem, że troska Twoja w sprawie, obchodzącej przedewszystkiem moje probostwo, wynika z pobudek szlachetnej dbałości o dobre imię wszystkich ewangielików. Niemniej jednak wynikła ona z absolutnej nieznajomości perypetjów danej sprawy. Nie przypuszczam bowiem, że wytrwałbyś przy swem zdaniu, gdyby znane Ci były bliżej... fakty. Racz wierzyć mi, Dobrodzieju, że nie jestem w sądach swoich ani odrobinę mniej ostrożny, niż Ty. Ale cóż mam czynić, łaskawy kolego, jeśli znaleźliśmy u Anny Göldi — iż przemilczę inne dowody — kilka miejsc absolutnie