to my byliśmy głupcami, że czary nie istnieją, ale... są objawem praw naturalnych, — to... to... (burmistrz widocznie plątał się w myślach, zaniepokojony wyrokiem potomnych), to... plama hańby przylgnie do mnie, burmistrza Glarusu, Wetterhorna!
Powstał znowu i ręce rozłożył w zakłopotaniu rozpaczy.
— A jednak ona umrzeć musi... Nie możemy jej puścić wolno... Inaczej skompromitowalibyśmy się, że zaczęliśmy ten proces... a nie doprowadziliśmy do końca.
Zacharjasz gładził brodę.
— Jest punkt wyjścia...
— Jaki?! jaki?! — skwapliwie podchwycił burmistrz.
— Czy ona musi zginąć... za czary?
— Skoro będzie spalona...? — -
— Czy ona nie może być... ścięta?
— W takim razie... byłaby skazana za inne przestępstwo.
— Czy być ściętym, to nie jest zginąć?
— No... oczywiście!
— To ona może umrzeć... — w wyroku — za inne przestępstwo.
— Nie rozumiem!
— Została skazana np. „za otrucie”, albo „za okropną szkodę cielesną, wyrządzoną córeczce pana doktora Tschudi“ — to czy nie będzie wszystko w porządku? I ona zginie... i nie będzie sądu potomnych, bo nie będzie „czarów”, ale będzie zwyczajna zbrodnia kryminalna. Wszyscy będą kontenci... a nawet i ta Anna
Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/236
Ta strona została przepisana.