Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/24

Ta strona została przepisana.

ku drzwiom i otworzył je naoścież — zwłaszcza mając na uwadze, iż bliski był koniec nabożeństwa.
Struga świeżego powietrza wdarła się zwycięsko do świątyni. Przed oczyma kaznodziei, wyprostowanego na kazalnicy, zarysowały się czarowne, zielone wzgórza — białe domki, rozsypane na zboczach i w dolinie, cały uśmiechnięty w zlocie strzał słonecznych plac przed kościołem — i na horyzoncie wspaniale szczyty gór, zarosłe kędzierzawą krasą sosen i świerków, powyżej spowite wiecznym śniegiem, skrzącym się w tej chwili w świetle pogodnego jesiennego poranka.
On jednak, zda się, nie widział całego tego piękna — tych bujnych skarbów życia, rozsypanych szczodrą ręką Niewiadomego Stwórcy...
On mówił o stosach piekielnych i wiecznych mękach grzesznego ciała... o śmierci i karze zagrobowej, jako spuściźnie pierworodnego grzechu, grzechu wypędzonych z raju naszych rodziców!...


ROZDZIAŁ II.
Dziewczyna, która śpiewa.

Mówca wzburzony umilkł na chwilę i wielką kolorową chustą obcierał pot z wysokiego czoła.
A w tej samej chwili stało się coś dziwnego...
Przez otwarte wrota świątyni wpadł do wnętrza śpiew...
Nie żaden śpiew pobożny — ale prostacka swawolna piosenka, jedna z tych, od których Glarus już był odwykł za ostatnich miesięcy pod cnotliwemi wpływami nowego proboszcza. Albowiem w kawiarniach