Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/250

Ta strona została przepisana.

— Czy pan jest chory, panie Engherz?
— Tak.. Nie... tylko źle sypiam...
Ale sędzina klasnęła radośnie w ręce.
Ach, jak to doskonale składa się, panie Engherz. Doprawdy, mógłby pan wyświadczyć mi wielką przysługę. Mamy miejsce w loży burmistrza — nie uchodzi zlekceważyć zaproszenia. Zresztą jestem nader ciekawa, jak zachowa się ta djablica. Musiałabym jednak zostać przy Miggeli, bo nie mam kogo zostawić przy niej, cały dom wybiera się na paradę — wszyscy sąsiedzi. Pastorowa sprawiła sobie nawet nową suknię... I nie dziwota — toćże nie codzień nadarza się taka uroczystość... Gdyby więc pan łaskawie zechciał...
— Zostać przy dziecku, — dokończył tępo Engherz.
— Właśnie sam o tem pomyślałem — i przychodzę. Nie będzie mi tak markotno tutaj, jak samemu w domu, w taki dzień... świąteczny.
I dodał:
— Podwójnie świąteczny: Niedziela... i ta kaźń.
— Miggeli jeszcze śpi. Nie budzę jej nigdy przed dwunastą... Chyba, że sama się ocknie.. Pójdźmy na górę — proszę pana...
W istocie dzieweczka jeszcze spała. Jej jasne włoski rozrzuciły się w nieładzie na poduszkach. Oddychała swobodnie. Jej twarzyczka rumieniła się we śnie.
— Ma kolorki!... Ostatniemi czasy czuje się znacznie lepiej. Chwała Bogu, jesteśmy o nią spokojniejsi. — A więc — rozciągnie pan nad małą opiekę, panie Engherz?
— Proszę być spokojną, doktorowo. Kładę tu mój kapelusz i już siadam w fotelu... o!... a nie ruszę się