zwierza, zabobonów, który was pożerał, a wy żądacie, abym coś postawił na jego miejsce... Po co?“...
Engherza wszelako nie zadawalniała taka odpowiedź. Wolter dawał mu pustkę, nic — on zaś potrzebował wiary. Myśl o niebie opustoszałem, niebie bez Bóstwa, bez opieki nad ludzkością — o ziemi, na której dziać się mogą podłości i krzywdy bez liku, których siła ziemska nie naprawi, a zaziemska nie ukarze — zdejmowała go zimnym dreszczem.
Nadto księgarz genewski, żeby uspokoić własne sumienie (na Wolterze robił interesy) — nadesłał mu wraz z jego dziełami życiorys Woltera, niesłychanie zjadliwy, sporządzony przez jakiegoś kleryka, nawiasem mówiąc, z pochodzenia semity, który fanatyzm dziadów swoich przeszczepił na grunt swojego rzymskiego wyznania, w stare miechy Izraela przelewając nowe wino katolickie. W tym życiorysie mówiło się jednym tchem i o tem, jak „stary zbrodniarz doszedł wreszcie do bram piekła“[1], t. j. umarł, i o tem, jak konający upokorzył się, przywołał księdza do łoża boleści, przyjął komunję świętą, odwołał wszystkie swoje błędy, czyli na skutek skruchy dostąpił łaski nieba. Nie odmawia się jej przecież najgorszemu zbrodniarzowi, byle przyjął ostatnie sakramenty!... Tu więc sprzeczność tkwiła wyraźna...
Otóż Engherz odnalazł gdzieś w pismach Woltera zdanie — wcale nie wydarte biciem ostatniej godziny — tezę, która przyświecała stale Wolterowi, burzycielowi przesądów spaczonej wiary, ale w życiu upartem u deiście.
- ↑ To samo określenie znaleść można w „Zasadach wiary historyka księdza Gaume (Tom VI str. 302). Nawiasem mówiąc w ujemnej charakterystyce Woltera z księdzem Gaume idzie w parze historyk żydowski Graetz. (P. A.).