Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/255

Ta strona została przepisana.

jeszcze głośniej się śmiała.
— To mój sekret... Ludzie są takie głupie!
I już poprostu zaniosła się śmiechem.
— Powierz mi ten sekret.
— Ej, nie chcę... Daj mi jeszcze karmelek.
Schował cukierki do kieszeni z miną surową.
— Nie dostaniesz — póki nie wydasz mi swego sekretu.
— A pan nikomu nie powie?
— Nikomu!
— Niech pan przysięgnie — nikomu?
— Przysięgam.
— Podnieść dwa palce — powtarzać: „Przysięgam, że nikomu nie opowiem sekretu Miggeli“.
Z opowieści ojca — z wizyt komisji — znała pewne praktyki sądowe.
Engherz uroczyście powtórzył słowa przysięgi, jakoż dreszcz zdjął go od stóp do głów. Instynkt naszeptywał mu, że słowo nieznanej zagadki wnet padnie, padnie z ust dziewięcioletniego dziecka, które świadomie, czy nieświadomie — przemądrzałe i niedorozwinięte w skrzywionym rozwoju — zdołało oszukać wszystkich starszych — całe miasto!
Przysiągł, nie myśląc o tem, czy nie będzie zmuszony zostać krzywoprzysiężcą, gdyby - -
Byleby wiedzieć — wszystko, wszystko!
— No, to ja panu coś pokażę.
I mała wyskoczyła bosemi nóżkami z łóżeczka.
— Niech pan pójdzie za mną!
Szedł posłuszny, zdumiony, zaciekawiony do żywego.