Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/258

Ta strona została przepisana.

służebnic czarta, o których tyle nasłyszała się od swoich inkwizytorów.
Albowiem czyliż ten cały tłum, wyjący na okólnych galerjach, na ławach drewnianych trybun — te wściekłe baby, ci mężczyźni srodzy, ta młódź rozhukana — bal nawet te damy strojne w sporządzonych ad hoc lożach, zdobnych girlandami polnego kwiecia — czyż to wszystko nie było orgją djablów i djablic, spędzonych na wiec Sabatni siły nieczystej?!
A co znaczą te trzy strzały z moździerzy?... I dlaczego tak pięknie zahuczały trąby?
Nie wiedziała!... Nie był znany jej ceremonjał, obmyślony w najdrobniejszych szczegółach na posiedzeniu nocnem w sali ratuszowej, jako że Szwajcarzy słyną z umiejętności urządzania pięknych widowisk odświętnych.
Jej uwagę przykuł człowiek, który rozparł się na pierwszej ławie — tuż przy estradzie szafotu — i krzyczał do niej głosem pijanym:
— Nie bój się, Anno!... Raz — dwa... i będzie po wszystkiem. Tylko się nie bój!
W jego pijanym głosie — gdyby zdolna była ujmować w tym momencie takie subtelności — odczułaby zdławione łzy.
Był to Melchthal.
Dnia dzisiejszego nad ranem pokiereszował nożem łeb swojemu majstrowi, który opowiedział mu, jak kiedyś Anna Göldi przyszła do ich jatki po mięso, a on jej chciał pokazać, jak szlachtuje się prosiaka; ona zaś z krzykiem i płaczem uciekła na widok krwi i już więcej nie chciała nic wziąć z jego ręki...
— Bałwanie. — rozkrzyczał się Melchthal — czemuś nie opowiedział o tem wcześniej? To musiała być