Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/259

Ta strona została przepisana.

dobra dziewczyna!... Jakaż to czarownica, co nie może patrzeć na krew prosiaka. Ach, ośle! — gdybym wiedział o tem wprzód, opowiedziałbym to tym łbom tępym i postawiłbym na swojem. A teraz — psiakrew! — już mają wyrok prawomocny. Zapóźno!...
I rozszczepił swemu majstrowi czerep...
Potem zaś na pocieszenie zabrał go do szynku — wypili na zgodę sznapsa — w końcu Melchthal ujął pod rękę swego pomocnika i sprowadził go na widowisko. Uwagę Anny — jeszcze nie zdającej sobie sprawy z tego, co się dzieje naokół — zajął właściwie ten człowiek, który to przewiązywał towarzyszowi czoło, gdyż oporny bandaż zsuwał się wciąż ze łba, to zwracał się do niej i pouczał ją serdecznie, aby się nie bała.
— To będzie trwało krótko, jak Boga kocham. Tylko poproś tego durnia z toporem, żeby trafił odrazu!...
I naraz Anna zrozumiała!
Na podniesienie wchodził stary urzędnik magistratu, przybrany w ryżą perukę i czarną togę istne straszydło na wróble — z pergaminowym zwitkiem w prawicy. którego już kiedyś widziała w katowni. Ze względu na wiek poczesny, rangę urzędową i głos tubalny — powierzano mu misję odczytywania wyroków śmierci skazańcom.
Huknęły znowu moździerze, przy których stali żołnierze w mundurach zielonych kantonu Glarus, mający wreszcie — po zbyt długich z braku wojen wywczasach — zajęcie odpowiednie. Rozdzwoniły się zaraz wszystkie dzwony kościołów Glarusu. Urzędnik zaczął czytać głosem monotonnym wyrok trybunału.
Anna, którą zmuszono do przyklęknięcia tuż obok