Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/260

Ta strona została przepisana.

pieńka, na którym miała złożyć głowę — drżała, jak liść osiny. Łzy, gdyby groch, spadały z jej twarzy.
Wiedziała teraz w oprzytomnieniu nagłem, dlaczego tamten dobry człowiek wołał do niej: „nie bój się!“.
Cała jej uwaga skoncentrowała się na wysokim człowieku w czerwonym płaszczu, który powinien był „trafić odrazu“.


ROZDZIAŁ XXXVII.
Ostatnie minuty.

Engherzowi zimny pot występował na czoło.
Miggeli pokazała, jak podniosła łóżko. Wlazła pod nie — nadęła się mocno i plecami uniosła jego brzeg tuż przy ścianie... Paplała ustawicznie:
— A ta skrzynka to nie była wcale tu, gdzie te głupcy rąbały... Tylko tu bliżej — o, tutaj! — niech pan sam zobaczy: tu jest taka dziura... to spróchniałe drzewo. Tutaj była skrzynka... Wygarnęłam z niej w fartuszek wszystkie gwoździe, a potem...
Tu lęk jakiś zaświecił w oczach dziecka, które wylazło z pod łóżka — lęk, zbudzony wspomnieniem:
„Potem wyskoczył z dziury wielki szczur — przestraszył mnie okropnie — bo byłam samiuteńka...
„Tupnęłam na niego nóżką — schował się w norze?... Więc znów bałam się, że wylezie... Ale ja nie głupia — wpakowałam skrzyneczkę do dziury — przyniosłam z kuchni pogrzebacz — i wsunęłam skrzynkę głębiej...“
Czuł, że ziębną mu końce palców. Spytał: