bandów, a tyle przyniósł krzywdy nieszczęśliwej Annie Göldi i miljonom podobnych — pragnę na tem miejscu oddać hołd innemu Djabłu — dobroczyńcy ludzkości, sprężynie postępu, nie ordynarnemu Lucyperowi, lecz buntowniczemu nosicielowi światła.
Prometeuszowi aryjskiemu, który z nieba wykradł iskrę Zeusowi i zniósł ją na ziemię— Lucyferowi![1]
Nie zdołam tego uczynić lepiej, niźli podając choćby wstęp i zakończenie mego odczytu o..Anatemie“, pozostającego dotąd w rękopisie, gdyż prace niebeletrystyczne nie mają szczęścia u wydawców w smutnych warunkach naszego analfabetyzmu, gdy myśl trzeba przemycać między wierszami fabuły powieściowej, narażając się za to u nieuków na opinję... „sensacyjnego pisarza“![2]
Sądzę, że poważny czytelnik będzie mi wdzięczny za to konieczne uzupełnienie mej powieści, podajace odwrotną stronę medalu — wizji Szatana.
Kto na widok chłopki, żegnającej się przy dźwięku słowa: „Djabeł“ — ma tylko uśmiech politowania nad zabobonem — ten jest półinteligentem. Nie wie, że przechodzi obok dziejowego zjawiska olbrzymiej wagi.
„Szatan“ — mówi monograf polski, Matuszewski — „jako synonim personifikacji zła, odegrał wielką rolę