Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Lecz przyjdzie noc radosna,
Zapuka ktoś w okienko...
To jego dłoń miłosna...
Zwabię go mą piosenką...
Juch-he! juch-he... he-e—ej!...

Głos jej stał się przedziwnie rzewny... Przemawiała przez nią jakaś tajona przed wszystkimi tęsknota... Serce wydzierało się ku komuś dalekiemu... Było w jej śpiewaniu zawodzenie nad jakąś wielką utratą — jakiś żal głęboki do kogoś, kto uwiódł i oszukał... I w trylowaniu nizkim altowym głosem na wzór alpejskich pasterzy, w owem krzykliwie-junacko wzywającem: „juch-hej!“ była uparta nadzieja, że ów ktoś, co zwiódł młode serce, przypomni, pożałuje, powróci...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Naraz z poza przeciwległego muru wynurzyła się ciemna sylwetka. Przed nią stanął pastor... Serce jej zabiło trwogą — umilkła.
— Boisz się mnie?... Uciekasz!
Wzięła ją złość.
— A, nieprawda!... nieprawda! — rozkrzyczała się. Nie boję się was wcale... Nie boję się samego Belzebuba.
Skrzywił się gorzko i postąpił ku niej:
— Nie należy wymieniać imienia złego ducha — pouczył ją uroczystym głosem, krzywiąc cienkie bezkrwiste wargi.
Milczenie.
„... A skoro nie boisz się mnie — podjął nanowo — zatem pozwolisz mi lec tu zbliska?...
Już opanowała lęk. Znowu wydał się jej mały