Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/38

Ta strona została przepisana.

w obłoki, jakby skarżyła się już nie temu człowiekowi, który powstał i przysiadł się do niej na złomku muru, lecz zwierzała skargi swoje owemu błękitowi nieba, rozpostartemu szeroko nad wyżami górskiemi.
— Cóż było potem? — napędził ją do spowiedzi dalszej pastor, gdy umilkła na chwilę...
— Potem?... potem to w wielkim kłopocie udałam się w góry do dziada, który swego czasu wyklął matkę moją za grzech, iż wydała mnie na świat... dziecko nieślubne.
— A, grzech! grzech! — potwierdził z przekonaniem pastor.
Odparła mu z jakąś złośliwą ironią:
— Grzech!... grzech!... Ale też i on był pies!
Pastor ze zdziwieniem zapytał:
— Nie przyjął cię?...
— Owszem, przyjął!... Stary dziad mieszkał w Graubūnden — na wyżynie. Miał kuźnię i kilka krów. Byłam u niego pomywaczką... służebną... Pasałam jego krowy... Odwdzięczył mi się za to... Oj, odwdzięczył!...
— Cóż takiego uczynił ci?
Naraz wpatrzyła mu się w oczy zuchwale, ostro... Jakby swojem pytaniem dotknął nieostrożnie jakiejś niezabliźnionej rany jej serca. Machnęła ręką z gestem niemal rozpaczliwym:
— At, wszystko jedno!... Żre teraz ziemię...
I dodała z triumfem:
— Ale i jemu Pan Bóg też za moje krzywdy zapłacił!
— Co chcesz przez to powiedzieć, dziewczyno?
— A to, że... nadeszła burza... wielka burza...
“I zerwała się lawina... i pogrzebała dziada mojego