Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/39

Ta strona została przepisana.

i jego dom i cały dobytek... Żal mi było jeno krówek, poczciwych, miłych krówek moich.
„Ale ja — ocalałam!“ — wykrzyknęła w triumfie.
I naraz zeskoczyła z muru i niemal jęła tańczyć na murawie, upojona wielką radością życia.
Pastor powstał, ręce skrzyżował na piersi, otworzył usta zdumieniem i przypatrywał się dzikim harcom tej dziewczyny. Wydała mu się jakiemś niesamowitem zjawiskiem. Zdarła chustę z głowy i powiewała nią zalotnie, chwilami okręcając się wokół swego jedynego a niezwykłego widza. Fala złotych włosów rozsypała się na jej kształtnych ramionach i barkach, sięgała do pasa. Czerwona suknia w gibkich zakrętach ulatywała wgórę na wietrze. Słońce, zda się, miłośnie opromieniało jej wysoką, nieświadomie dumną ze swego piękna i siły postać. Jakiś żar szedł od niej ku oniemiałemu z zachwytu młodemu kapłanowi.
Naraz otworzyła przymknięte upojeniem oczy i zatrzymała się, dysząc ciężko, znużona zawrotnym tańcem.
— Podobasz mi się! — rzekł stłumionym głosem, dziwiąc się, iż wyrzekł te słowa, i czując, że nie mógł ich nie powiedzieć.
Wybuchnęła śmiechem.
— Myślę!... Ale nie sądziłam, że się na tem znacie.
— Mam przecież oczy...
— Wątpię...
— Jakto? — uraził się.
— A no... kto mógł wziąć sobie takiego babsztyla — —
— Co takiego?! — zmarszczył surowo brwi.
— No, toć-że pani pastorowa Bleihand to, nie przymierzając, potwora!