Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/43

Ta strona została przepisana.

głośnym płaczem i zwabi nim kogoś... Już widziała przed sobą mury więzienne, łańcuchy, szafot, topór kata...
Uciekała... Ale skały przybierały w jej wyszłych nawierzch przerażeniem oczach kształty ludzi, goniących za nią — i w poświście wiatru słyszała krzyk pogoni:
— Łapaj!
Kiedy jednak, uczyniwszy zakręt na ścieżce, przebiegała dołem blisko miejsca, na którem pozostawiła swoją „ofiarę“, doszedł jej uszu słaby jęk.
A wówczas coś zakotłowało w jej sercu olbrzymią radością:
— Żyje!
Zatrzymała się. Była z natury niezmiernie dobrą. Teraz wszystkie wyrachowania egoistycznego strachu zmilkły w poczciwem jej sercu. Była w niej jedna myśl — ratować go. Pochyliła się nad strumieniem, który przedzierał się w tem miejscu pośród kamiennych zwałów i namoczyła chustę w wodzie. Poczem wdarła się pod górę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Docuciła się go rychło.
Ułożyła mu głowę na omszałym kamieniu i troskliwie przykładała chustę do skroni.
Przyszedłszy do siebie, pastor długo przewracał błędnie oczyma. Wreszcie ujrzał ją świadomym wzrokiem — zatroskaną, zabiegającą przy nim. Zrozumiał wszystko. Jeszcze czuł ból dotkliwy — wstydził się teraz swojego zamiaru. Odgadywała to instynktem kobiecym — pocieszyła go:
— No, chcieliście zrobić głupstwo... i Pan Bóg nie dopuścił. Poboli trochę — i zapomnicie!...