że skrępowałyby one jego szeroką poligamiczną naturę. W czterdziestym roku życia lubił po dawnemu apetyczne kobiety. Okropnem było, że panienki szwajcarskie ze sfer obywatelskich wydawały mu się gęśmi i brzydactwami. Na lekkie stosunki z damami z towarzystwa niepodobna było rachować — były tak zakute w cnotę. A i poniżej trudno było znaleźć upust dla potrzeb niespokojnej krwi: — dziewuchy były i nieładne dla oczu smakosza, który zbierał triumfy śród elegantek Strasburga, i niezgrabne, a przytem wcale niełase na pieszczoty wyłysiałego amanta, mimo obietnic sutej zapłaty — poprostu cnotliwe i wystrzegające się związków bez jutra.
Wpadła mu jednak w oczy Anna Göldi. Był to kwiat pachnący śród dzikich roślin. Niejednokrotnie starał się zdybać ją gdzieś na ustroniu ale harda Anna pokazywała mu bądź plecy, bądź język. A na wszystkie jego umizgi i mrugania okiem, odpowiadała niezłomnie a wymownie: „Odknaj, łysy!... nie dla psa kiełbasa“.
Tej niedzieli siedział z ulubionym swoim „Candidem“ na tylnej werandzie, wychodzącej na ogród. Naraz usłyszał podejrzany szmer i podniósł oczy z ponad książki. Ktoś właził między zarośla przez parkan do jego ogrodu.
Była to Anna Göldi.
Miała wprawdzie w niedzielę zwykle wychodnią. A tej niedzieli nie obciążał jej nawet obowiązek gotowania obiadu. Państwo Tschudi wybierali się na obiad proszony do burmistrzostwa. Ale przyrzekła pani, że tem bardziej zajmie się jej dziewięcioletnią Anią-Marjanką, albo inaczej „Miggeli“, jak brzmiało spiesz-
Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/47
Ta strona została przepisana.