Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/50

Ta strona została przepisana.

dziców przez burmistrzostwo, „maleńka nie pozostawała am na chwilę sama i nie nudziła się w domu“ — jak wyraziła się niespokojna pani doktorowa.

Tedy Anna Göldi, — którą dziwna przygoda zatrzymała w górach ponad spodziewanie długo, — śpiesząc obecnie do dziecka, obrała dla skrócenia czasu niezwykłą drogę — przez ogród aptekarza Engherca.
Skradała się pośród krzaków w nadziei, że przemknie się niepostrzeżenie. Rachuby ją zawiodły. Aptekarz dojrzał jej dobrze mu znaną czerwoną sukienkę.
Skoczył ku niej, jak ryś — zatrzymał ją.
— Nareszcie! — wyrzekł — przyszła koza do woza. A dawno czekam na panienkę.
Czeka pan po próżnicy — odparła i starała się go wyminąć.
— Oho! — podniósł głos — kto wchodzi do cudzego ogrodu, musi przynajmniej całusem zapłacić.
Obejdzie się! odparła. Przepraszam, że przeszłam przez pański ogród. Ale tędy droga prostsza...
— Ej, tak mi się nie wykręcisz, nimfo górska! — zawołał z patosem.
I nagie objął ją i począł obsypywać pocałunkami.
Była oburzona. Ten łysy amant wcale jej nie smakował.
— Puść mnie, pan! — krzyczała.
— Duszyczko! — szeptał jej tuż nad uchem, dysząc na nią gorącym tchem, przykrym od zalatującego odeń zapachu kiepskiego tytuniu. Gotów jestem ożenić się z tobą! Jesteś urocza!
— Ej, nie łżyj pan! — odmachiwała się oburącz od jego uścisków.