Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/51

Ta strona została przepisana.

— Łubko moja!... nie chcesz ślubu? — tem lepiej. Ale musisz zajść do mnie na chwileczkę. Jestem sam — samiuteńki sam...
I dodał, cmokając tuż przy jej uchu, jakieś słówko ordynarnych zalotów.
Annie Göldi pociemniało w oczach.
Wyciągnęła z obręczy jego ramion swoją potężną dłoń — zamachnęła się i wycięła mu siarczysty policzek. Aż mu okulary spadły z nosa.
Osłupiały odstąpił — twarz zasłonił ręką, jakby w lęku przed nowym razem.
A ona zgarnęła zmiętoszoną spódnicę oburącz i szybko pobiegła ku furtce.
Pogroził jej palcem. — Ochrypłym głosem, pełny oburzenia na prawie nieznany mu w jego długiej karjerze despekt, krzyczał za nią:
— Szelmo! spotkamy się jeszcze... A wtedy pokażę ci!...
I zawrócił do domu, aby przyłożyć sobie zimny okład do poczerwieniałej i gorejącej bólem twarzy.
Stanął przed lustrem i pytał siebie, czyniąc ten zabieg leczniczy:
„Czy przestałem już być piękny?... Czy ta dziewczyna oślepła?... Mnie odpycha!!!
Zaciskał pięści w gniewie.
„Taka pomywaczka ośmieliła się uderzyć mnie... Gdyby była mężczyzną...“
Nie dokończył. Wiedział dobrze, że wyzwany pewnego dnia na pojedynek — nie stawił się na mecie. Życie Teofila Engherca było więcej warte dla świata, niż jego honor.