Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/53

Ta strona została przepisana.

ciła ją gradem wymysłów, dotąd nieswoistych w jej ustach, a przynajmniej nigdy nie skierowanych ku zabiegliwej i sumiennej w pełnieniu obowiązków Annie.
— Flejtuchu! podła dziewczyno! gałganico!... Chciałaś mi zabić dziecko!...
Anna zdębiała wobec tego wybuchu.
— Co się stało? — wyjąkała.
Widziała, że dziewczynka, uniósłszy główkę z objęć pastorowej, spogląda na nią złośliwie zpodełba. Przelękła się oczu tego dziecka — było w nich coś złowróżbnego, niedziecinnego wcale. W Annie serce załopotało przestrachem.
Doktór praw zlekka ręką usunął swoją rozjuszoną małżonkę. Zagłębiony w księgach, małomówny, nie lubiący puszczać słów na wiatr, jak sam świadczył o sobie, do spraw gospodarstwa nie mieszający się z zasady, jako że te nie licowały z jego powagą — tym razem uważał za stosowne wystąpić osobiście, jako głowa domu.
— Pozwól, Mizzi! — rzekł — ja to sam załatwię.
Musiało więc zajść coś poważnego.
Ujął w dwa palce delikatnie śrubkę, leżącą na rogu stołu, podniósł ją wysoko, potem przysunął ku oczom nieszczęsnej służebnej, wyczekującej rozwiązania dręczącej zagadki, i spytał świszczącym głosem:
— Co to jest, Anno?
— Nie wiem!... — odparła, skrzyżowawszy ręce na piersi, jakby broniąc się przed ciosem, którym niebawem miano ją ugodzić bez miłosierdzia. —
— Pytam cię, Anno, co to jest?
— Śrub-ka!... — wyjąkała.
— Właśnie, śrubka — powtórzył metodycznie. Ta-