Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/54

Ta strona została przepisana.

kich śrubek u nas w domu niema — nie widziałem jej nigdzie. Osobliwa śrub-ka! — przeciągał, niby sędzia śledczy, znęcający się nad inkwirowanym. Czy wiesz, gdzie się znalazła?
Głos jego był pełen ironji.
— Nie wiesz?... Naturalnie, nie wiesz!... Ba! a my wiemy. Zapieczona była w twojem cieście! Miggeli wyciągnęła tę śrubkę z konfitur... niemal z gardła. Co powiesz na to, Anno?
Zachwiała się na nogach. Czerwień rumieńca uderzyła jej na twarz. Cios padł. Była niema — ze zdziwienia, z niepojętości wypadku.
— To okro-o-opne! to o-krop-ne! — wróciła do swego określenia pastorowa.
— I to nie poraz pierwszy, ty, łajdaczko — rozwrzeszczała się znów doktorowa. Przeszłej niedzieli...
— Daj spokój, Mizzi... Ja badam! — przerwał władczo pan domu.
— Pozwól mi powiedzieć, Ruodeli!... Tyś sam winien. Ty jej pobłażasz!... Zeszłej niedzieli, gdy gwóźdź był w mleku, chciałam ją odprawić. Nie pozwoliłeś... Mogłeś zabić swoją głupią wyrozumiałością nasze dziecko...
Anna czuła zawrót głowy. Rumieniec na jej twarzy coraz bardziej się szerzył i gęste krople potu jęły spływać na twarz z czoła. Nie mówiła nic — jeno oczy jej uparcie błądziły w stronę Miggeli. Kobieta i dziewczynka porozumiewały się spojrzeniem. Tylko one dwie rozumiały sens zagadki.
Oczy Miggeli — w tej chwili chytre nad wiek — zdawały się mówić do służącej:
— Masz!... to moja zemsta.