— Ja nie wiem... nie wiem! — rozpaczliwie wykrzyknęła Anna.
— Ażeby przyniosła je raz mleczarka, a następnie młynarz — to nie jest do po-ję-cia! — mówił nieubłagany prawnik. Jak to wytłumaczysz, Anno?
Wówczas rozszlochała się i w desperacji rzekła:
— Ja lepiej pójdę sobie precz od państwa!
— Myślę, że lepiej... lepiej! — przyskoczyła do niej z zaciśniętemi pięściami doktorowa. Ruszaj mi zaraz... natychmiast... nie pokazuj mi się nigdy więcej na oczy. A nie myśl, że znajdziesz służbę tu, w Glarus, u porządnych ludzi. Już ja ciebie opiszę!...
— Ona jest okropna! — przywtórzyła pastorowa.
— Idę już!
Anna Göldi zacisnęła usta — otarła łzy rękawem sukni. Jeszcze rzuciła okiem na małą. W piwnych, iskrzących się oczkach Miggeli, błyszczał triumf. Nareszcie ta „chamka“ pójdzie sobie. Dziecko dopięło swego celu. Może maleńka wiedziała zgóry, iż trzeba czegoś niezwykłego, aby pozbyć się z domu tej służącej, którą matka za oczy, wbrew sobie, chwaliła za pracowitość, oszczędność, usłużność, budząc zazdrość w przyjaciółkach, które stale wyrzekały na swoją służbę.
Zaś Anna Göldi ani słowem nie uczyniła wyrzutu swej pani, iż harowała przy niej od rana do nocy w ciągu dwóch lat — starała się jej zawsze dogodzić we wszystkiem — była czujną na każde wezwanie — umiała sobie zaskarbić sympatję pana domu. Ach! i on się tez zmienił — jakże surowym dla niej okazał się dziś.
Lecz w poczciwości swej Anna nie winiła pana Tschudi. Rozumiała, że jest ojcem... Cóż miał robić,
Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/57
Ta strona została przepisana.