— No, no... no!
Upozorowała swoją bytność w alkowie zamiarem zapłaty — rzuciła kilka srebrnych monet na łóżko Anny. Było tego niewiele, — ledwo płaca za miesiąc, już będący na schyłku. Ponieważ Anna Göldi była wydalona za nieporządek, albo lepiej jeszcze — ponieważ sama pierwsza wymówiła miejsce — zdaniem sprawiedliwej małżonki doktora praw, nie mogło się jej należeć nic więcej.
Anna zaledwo spojrzała na pieniądze. Zbierała swoje skromne manatki — chudobę, mieszczącą się w marnym węzełku, zrobionym z chusty — przez całe życie nie mogła dorobić się kilku sztuk bielizny ponad jedną zmianę i sukienczyny ponad roboczą i tę czerwoną od święta. Podczas tych przygotowań zajmowała ją myśl jedyna: jak zabrać pamiątki po Hansie — jedyne świadectwo tajemnicy jej serca, minionych dziejów, o których nikt nie wiedział z jej ust, które przemilczała w spowiedzi porannej przed pastorem.
Ale Aneta-Marjetka stała jej na przeszkodzie. Umyślnie stanęła przy ścianie, w nogach łóżkach — w tem miejscu, skąd ją niedawno przepędziła tak srogo Anna. Chyba umyślnie — bo czemużby tak podrygiwała radośnie na skrzypiących deskach podłogi, zapomniawszy o niedawnych łzach, któremi opłakała możliwość rychłej śmierci z powodu zagadkowej śrubki w cieście.
Anna spojrzała na małą. Zrozumiała, że ta nie ustąpi ze stanowiska. Westchnęła cicho — zarzuciła węzeł na plecy i postąpiła ku drzwiom.
We drzwiach odwróciła się jeszcze i rzekła:
— Niech wam Pan Bóg nie pamięta mojej krzywdy.
I wyszła dumnym krokiem...
Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/59
Ta strona została przepisana.