Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/60

Ta strona została przepisana.

— Słyszała pani pastorowa, co ta łajdaczka powiedziała mi na pożegnanie — załamywała w chwilę potem ręce w salonie pani doktorowa...
— Lud się psuje... Nie ma Boga w sercu! — przywtórzyła tamta.


ROZDZIAŁ VII.
Kłujące pamiątki.

Szła z tłumoczkiem na plecach, uginając się nie tyle pod jego nikłym ciężarem, co pod kamienną dolą swoją. Czuła się wygnanką, posromioną, wyrzuconą bez litości, niby śmiecie na drogi rozstajne. Szła przez przełęcz górską, pomiędzy brózdami siewnych pól, szła skrajem kwietnych łąk, miękkich, jak dywany, albo też piaszczystemi wąwozami. Unikała ludzi, jakby w obawie, że zaglądać jej będą w zapłakane oczy i zapytywać o losy sieroty.
Zresztą nie napotkała nikogo. Lekki wiatr poranny zmienił się naraz w wichurę, która — jak to bywa w górach — prędko nagnała tabuny czarnych chmur. Zerwała się burza — deszcz smagał ją bez litości. Okrutnie zmoczona dotarła do jakiejś pustej szopy, gdzie w dni powszednie odpoczywali pasterze, i tu przeczekała ulewę.
Nasłuchiwała groźnych pomruków burzy i przy ich akompanjamencie snuła burzliwe wspomnienia swego krótkiego, a obfitego w przygody nieszczęśliwe żywota. Szczęścia niemal nie zaznała — lub owo przelotne, które uśmiechnie się zwodniczym blaskiem, rzuci w serce jeden promyk, kwiat jeden, a potem ucieknie, zosta-