Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/61

Ta strona została przepisana.

wiając na całą przyszłość żałobę, żal, ciernie wspomnień.
Tak było z nią właśnie.
Przebywała wtedy osiemnastoletnia w górach pod opieką zrzędy i brutala dziada, który patrzył na nią chmurnie, jakby wiecznie wyrzucał jej oczyma, ii była owocem hańby jego córki. Gorliwy katolik nie zdołał nigdy przenieść sromu: — córka jego bez sakramentu związała się z jakimś włóczęgą i miała porodzić dziecię nieślubne. Wypędził ją. Teraz czuł się w obowiązku strażowania czci wnuki. Zgadywał jej temperament i zabraniał jej znajomości z mężczyznami. Wysługiwała mu się, jak umiała, lecz twardej duszy skamieniałego wpośród głazów górskich — przełamać nie mogła...
Aż pewnego dnia, gdy pasała dziadowskie krowy, zbliżył się do niej jakiś wędrowiec. Przybywał zdaleka, skądciś od Bodeńskiego jeziora, z Appenzell. Był głodny, wyczerpany z sił długą podróżą. Nakarmiła go chlebem i mlekiem. Przysiadł się do niej przy ognisku i zawiązał z nią rozmowę.
Miał płowe włosy, rozwiane wichurą nad mądrem czołem i oczy jasne, piękne. Chłopiec był naprawdę, jak malowanie. I naraz ogarnął ją płomień. To samo stało się ongiś z jej matką. Oddała mu się, a raczej wziął ją tak, bez pytania, śmiejąc się i dziękując za jej chleb — jakby to właśnie należało do podziękowania. Omdlewała ze szczęścia w jego ramionach i już nie chciała puścić go w drogę.
A on — sądząc z jego opowiadania, rwał się w dalszą podróż. Mówił o sobie jakieś dziwy. Nie wiedziała zrazu, nie wiedziała i potem nigdy, co w jego opowieści było prawdą, co kłamstwem zalotności, lub