Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/70

Ta strona została przepisana.

patję matki... Słowem, uważał siebie za przyjaciela domu doktorostwa.
Anna nie uważała za stosowne oświecić go bliżej co do powodów swego odejścia i stary kręcił z niezadowoleniem głową.
— To jakieś fanaberje kobiece! — zadecydował w końcu, kiedy byłem u was w zeszłym tygodniu, wszystko zdawało się płynąć gładko...
— Zdawało się! — podkreśliła pognębiona.
Powstał — splunął siarczyście na środek podłogi — znowu zaciągnął się dymem i rzekł:
— Ha, trudno!... Oczywiście przenocuję was u siebie... Ale co zrobicie jutro? — Pójdę w świat... szukać służby... Albo mi to pierwszyzna?...
Przysiadł znowu i znów poskrobał się w głowę. Należało wreszcie samemu rozpocząć rozmowę na temat, który wprawiał go w zakłopotanie. Chodziło o to, że Anna Göldi, nabrawszy zaufania do starego bednarza, po części pragnąc przyjść mu z pomocą, po części dbając i o własny interes, powierzyła mu całą swoją uciułaną z oszczędności służbowych w ciągu lat ostatnich sumkę. Mówił jej bowiem, że pragnąłby dla dobrobytu wnuków rozszerzyć swój interes, nabyć trochę nowych na rzędzi i zapasy drzewa, a ostatnio wykosztował się bardzo, wspierając niezamożną i liczną rodzinę brata. Ona zaś, nie wydając na siebie wiele, w myśli o przyszłości gotowa była zadowolnić się malutkim procentem na swój zresztą niewielki kapitalik — owoc wieloletnich trudów. Interes ubito w ciągu kilku minut Steinmüller operował od roku sumką Anny Gōldi.
— Widzicie, Anno — podjął głośno nić upartej