Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/72

Ta strona została przepisana.

była to wieść jakaś, wróżąca dobrze: chłopak zrobi swoje i powróci — w to wierzyła święcie. Poprzestała na tej odpowiedzi, a stary z jej rumieńca wywnioskował naówczas, iż serduszko jej zajęte jest przez owego Hansa.
— No, więc jakże będzie z tym adresem?
— W tem sęk — odparła. Nie wiem doprawdy, dokąd się obrócę...
— Chciałoby się do Anglji... nieprawda-ż? — rzekł.
Beznadziejnie machnęła ręką:
— Skąd mnie tam?... Za daleko!... To za morze...
I rumieniec pokrył jej twarz, a Steinmüller mógł jeszcze raz skonstatować w myśli, że z tym Hansem musiało coś być tak, jak to bywa między młodymi.
— Właśnie dlatego przyszłam do was... nie tyle wedle noclegu — mogłabym się przespać w szopie górskiej, (nie pierwszyzna mi) — ile wedle porady. Poradźcie, ojcze, co mam zrobić.
Zamyślił się...
— Dam wam list do Szwyc, do mojego brata... Jest to człowiek uczynny i — można powiedzieć — ustosunkowany. Albo znajdzie wam gdzie służbę na miejscu, albo — jeżeli o to będzie trudno zbliska — da wam jakieś rekomendacje do innych kantonów... Dziś o służbę dla obcej nie łatwo... wszędzie są swoi, bliżsi... Ale mam nadzieję, że coś się uda dla was uczynić.
— Ach! jakże jesteście dobrzy, ojcze Steinmüller! Gotowa była przypaść z pocałowaniem do jego pomarszczonej i spracowanej ręki.
— Co za głupstwo! — rzekł, wydzierając jej dłoń.